Magazyn 1 / 2023

Uczmy się od sołtysek

Kinga Senderecka

Kinga Senderecka

20 kwi 2023

Będąc zdeklarowaną feministką, mam czasem poczucie, że wewnętrzne niepisane zasady bycia “silną babą” blokują odważne kolektywne działanie.  Ruch, który powstał w wyniku sprzeciwu wobec wykluczenia ze sfery publicznej ogromnej części społeczeństwa, czasem przypomina ekskluzywny klubik, w którym w środy ubieramy się na różowo zamiast obalać patriarchat. Bardziej pochłaniająca zdaje się być dyskusja o tym, kto „zasługuje” na miano kobieta (często idąca w parze z transfobią) niż realne działania na rzecz wyrównania szans na scenie politycznej czy w życiu zawodowym. Oczywiście chwała wszystkim walczącym o legalną i bezpieczną aborcję czy zwalczenie luki płacowej! Jestem bardzo daleka od nazywania polskiego ruchu feministycznego nieudolnym, bo głównym winowajcą jest nieustannie wszechobecny patriarchat, ale od 1918 i uzyskania praw wyborczych spektakularnych sukcesów raczej brak. Skoro minęło od tego czasu ponad sto lat, to chyba przyszedł czas na refleksję i próbę odpowiedzi na pytanie: co zawodzi w działaniu i dlaczego jego efektów jest tak niewiele?

Gdzie szklany sufit jest grubszy?

Narrację polskiemu feminizmowi narzucają wielkomiejskie dziewczyny. A przynajmniej tak by się mogło wydawać, jeśli przyjrzymy się, gdzie zaczynają się najgłośniejsze protesty (zanim rozleją się na cały kraj jak te z 2020–2021 roku przeciwko zaostrzeniu prawa aborcyjnego), gdzie mają miejsce najważniejsze “branżowe” wydarzenia i gdzie mają siedziby najważniejsze kobiece organizacje. Tworzące je kobiety podobno reprezentują najbardziej radykalną twarz polskiego feminizmu. Słuchając takiego np. Korwin-Mikkego, można przypuszczać, że polski ruch kobiecy zarządzany jest przez feminazistki i babochłopy nie biorące jeńców w walce o równouprawnienie. Bardzo chciałabym, żeby polski feminizm był tak agresywny i bezkompromisowy, jak rysują go prawicowi politycy. Ten jednak często nosi biały kołnierzyk i grzecznie dyga. Kongres kobiet, w którego zarządzie zasiadają czołowe polskie feministki, takie jak Magdalena Środa czy Agata Kobylińska, przyznaje swoją nagrodę Donaldowi Tuskowi. Żeby chociaż za gwarancję liberalizacji prawa aborcyjnego w przypadku wygranych przez Koalicję Obywatelską wyborów! Nie, nie – ta nagroda to była uśmiechnięta buźka za postępy, jakie polityk poczynił w obszarze “prawa kobiet” na przestrzeni swojej kariery. Piękny przykład samoudupiania się - nagrodzenie byłego premiera, który za czasów swojej kadencji wybrał jedną z przedstawicielek Kongresu na pełnomocniczkę ds. równego traktowania zamiast wykorzystać moc, której można by śmiało użyć do stworzenia kobiecej partii niepotrzebującej parytetów.

No właśnie - parytety, równe szanse, a gdzie liderki?! Przyjrzyjmy się nieco statystkom dotyczącym stanowisk liderskich w samorządach. Według GUS w latach 2019 – 2021 (bardziej aktualne dane nie są jeszcze znane) liczba kobiet pełniących funkcje wójtki, burmistrzyni czy prezydentki miasta wahała się pomiędzy 299 a 304 w całym państwie. W pozostałych jednostkach samorządów władzę wykonawczą sprawowali mężczyźni, a dokładniej od 2 177 do 2 173 mężczyzn. Sytuacja nieporównywalnie lepiej wygląda w jednostkach pomocniczych gmin wiejskich - sołectwach. Wg danych GUS dysproporcja pomiędzy sołtysami a sołtyskami zmniejsza się z roku na rok, a mniej oficjalne źródła podają, że jest ich już mniej więcej pół na pół. W 2021 (i znów - z tego roku pochodzą najświeższe dane) na czele sołectw stało 17 867 kobiet i 22 653 mężczyzn. Gdzie zatem baby mają większą moc sprawczą? Jeśli rozpatrujemy tę kwestię, bazując na ilości piastowanych stanowisk samorządowych, zdecydowanie na wsi.

Oczywiście nie mam zamiaru dzielić przejawów feminizmu na lepsze – gorsze, prawdziwe – na pokaz. Każda babska działalność, każde stanowisko piastowane przez kobietę przybliża nas o krok do osiągnięcia celu, jakim jest przebicie szklanego sufitu wiszącego od wieków nad sferą publiczną. Co jednak sprawia, że na wsiach ten sufit jest bardziej kruchy? Im mniejsza jednostka terytorialna, tym bardziej bliska ludziom się ona staje. Łatwiej o lokalny patriotyzm, jeśli znasz większość mieszkańców, wszystkie dzieci chodzą do jednej szkoły (jeśli oczywiście ta jest na miejscu), wspólnie celebruje się ważne dla regionu wydarzenia. Łatwiej wtedy nazwać miejscowość swoim domem. Dom to sfera prywatna, a ta uważana jest za domenę kobiet. To one powinny być gospodyniami i opiekunkami w czasie, w którym mężczyźni kierują życiem publicznym. A kiedy życie publiczne wydarza się w sferze prywatnej, to władza pozostaje w rękach kobiet.

Womenspreading 

Czy przedstawiony wyżej podział jest sprawiedliwy albo przez to, że istnieje od wieków, powinnyśmy się do niego dostosować i jakoś sobie w nim życie ułożyć? Nie. Czy możemy pełnić tylko takie funkcje, na które pozwalają nam tradycyjnie przypisane role opiekunek i strażniczek tego, co domowe i prywatne? Również nie. Powinnyśmy raczej zacząć wykorzystywać to, co uważane za kobiece, do własnych celów. Kobiety (mówiąc kobiety, mam oczywiście na myśli wszystkie osoby tak się identyfikujące) w miastach wydają się mieć mniejszą władzę niż te na wsi, bo w mieście mamy tendencję do maskowania swojej kobiecości. Receptą na szklany sufit wydaje się być zaciskanie zębów i wejście za wszelką cenę w męskie buty. A jako że już na starcie jesteśmy przegrane, to nie dość, że działamy na męskich zasadach to jeszcze powinnyśmy być dwa razy lepsze, żeby nikt przypadkiem nie złapał nas na “kobiecej słabości”.

Wyrównanie szans to nie wypruwanie sobie flaków na takich samych zasadach bez względu na płeć. Wyrównanie szans to dostosowanie życia publicznego do kobiet, a nie odwrotnie. Wykorzystajmy sferę prywatną, którą łaskawie przypisał nam patriarchat, do maksimum, tak jak robią to sołtyski. A sfera publiczna? Czas przejąć należną nam jej część!   Aby to zrobić należy zacząć od podstaw. Na początek trzy drobiazgi:

1.  Nie musimy udawać, że okres nie boli, i powtarzając sobie, że to przecież nie choroba, maszerować do roboty. Urlop menstruacyjny to nie przywilej czy nowy korpobenefit. Powinien być uregulowany w kodeksie pracy jako stuprocentowo płatny. Przepisy i czas pracy są dostosowane do męskiej fizjologii. Uwzględnienie kobiecego cyklu w regulacjach dotyczących czasu pracy i należnych dni wolnych to wyrównanie szans na rynku pracy, a nie wprowadzenie przywileju dla kobiet.  

2. Powinien zostać wprowadzony zerowy vat na środki menstruacyjne (tampony, podpaski, wkładki) i powinny być one dostępne za darmo w instytucjach publicznych. Oburzonym proponuję eksperyment: usuńcie z toalet Waszych biur/szkół/urzędów papier toaletowy na tydzień. Albo wlejcie sobie dwie łyżki soku pomidorowego do majtek, a potem tym zabranym z publicznych łazienek papierem je sobie wypchajcie.

3. Nie powinnyśmy musieć nosić kluczy między palcami, aby czuć się bezpiecznie, wracając nocą z klubu. Wymagajmy takiego planowania przestrzeni, które przyczyni się do poczucia komfortu kobiet (oraz każdego, kto czuje się zagrożony). Niezostawianie wąskich zaułków pomiędzy budynkami, oświetlone i patrolowane parki, przystanki w miejscach często uczęszczanych - to drobne zmiany, które nie wymagają milionowych inwestycji, ale uwzględnienia ogółu społeczeństwa przy planowaniu przestrzeni.

Nie wiem jak Wy, ale ja jestem głodna sukcesu na miarę uzyskania wspomnianych już wcześniej praw wyborczych. Realizacja trzech powyższych nieśmiałych postulatów wydaje się dobrym preludium do rzeczywistego wyrównania szans w sferze publicznej. Żeby to się udało, pora porzucić przywiązanie do feministycznych idei rodem z XIX wieku, a postawić na wspólnotowość i inkluzywność.

✅ Korekta: Beata Zając
Kinga Senderecka
Kinga Senderecka

Szefowa zespołu edukacyjnego. Edukatorka, publicystka, społeczniczka – zajmuje się głównie tematyką edukacji seksualnej, tożsamości i profilaktyki społecznej. Jest certyfikowaną edukatorką seksualną.

Postaw mi kawę na buycoffee.to
Przeczytaj więcej:

    ← Do strony głównej