Magazyn 2 / 2023

Zaufaj mi - (nie) musisz zagłosować!

Marcin Dziubek

Marcin Dziubek

11 wrz 2023

Wybory to przywilej. Wybory to prawo. Wybory to odpowiedzialność. Wybory to święto demokracji. Można by pomyśleć, że dobrze, że odbywają się w niedzielę, więc nie trzeba dwa razy odświętnych butów wyciągać z szafy – za jednym zamachem możemy zaliczyć kościół boży i demokratyczny. Można oczywiście do lokalu wyborczego iść jak ostatni lump, ale przecież nie wypada, w dniu świętym, przed boskim majestatem stawiać się w porwanych trampkach i, nie daj bogini Demokracjo, bez porządnej ondulacji na głowie.

Obserwuję życie polityczne i społeczne od dawna. Od zawsze żywiłem głębokie przekonanie, że to coś ekscytującego (tak, jestem tym dzieckiem, które z utęsknieniem czekało powrotu z wakacji – szkoła wydawała mi się o wiele ciekawsza). Niezdrowo zaczynam poranek od politycznego Twittera, płynnie przechodząc do słuchania publicystów w TV, kończąc dzień na odsłuchiwaniu politycznych podcastów. Śmiało mogę powiedzieć, że wiem i rozumiem więcej niż przeciętny obserwator politycznego grajdołu, co, choć może to trochę przerażające, wcale nie sprawia, że wiem specjalnie wiele.

Od dziecka chciałem także chodzić na wybory. Pierwsza fascynacja zrodziła się, gdy zobaczyłem na ekranie kineskopowego jeszcze telewizora reklamówkę AWS-u w kampanii 1997. Nie interesowała mnie jakoś szczególnie szczęśliwa rodzina idąca w stronę słońca. Prawdziwych wypieków na twarzy dostałem, gdy dowiedziałem się, że każda partia to konkretna lista wyborcza z konkretnym numerem. Moja żądna porządku, hierarchii, systemowych rozwiązań dusza była prawie wniebowzięta – partie są poukładane „po kolei”, tam jest jakiś system. (W mojej głowie numery mają miejsca i kolory, a ich dobre ułożenie powoduje, że mózg mi się świeci jak dom mieszkańca amerykańskiego przedmieścia, który wygrał konkurs na najpiękniejszą dekorację bożonarodzeniową). Pamiętam także spór z dziadkiem o to, czy Kwaśniewski czy Olechowski byłby lepszym prezydentem. (Zostałem wtedy porządnie zbesztany za brak stabilności światopoglądowej i lojalności wobec jedynej słusznej opcji politycznej. Zresztą dziadek też chyba nie był do niej przywiązany za mocno lub miłość tę starał się ukryć przed babcią, o czym świadczyć może to, ile kilogramów dokumentów spalił w piecu w 1989). Potem była miłość do Donalda Tuska, która trwała dłużej niż ta pierwsza i druga, i która, mimo wszelkich upokorzeń i wyrzeczeń – pozostała niespełniona.

Gdy w 2009 roku mogłem wziąć udział w (naprawdę mało zrozumiałych dla mnie wtedy) wyborach, traktowałem to jak drugą osiemnastkę. Chyba nawet wybory były dla mnie ważniejsze, bo dopiero na te, europarlamentarne, wyrobiłem sobie dowód osobisty. Nie do końca pamiętam ich przebieg, bo zbiegły się z maturą i „najdłuższymi wakacjami w życiu”, ale to, co pamiętam, to to, że byłem w tej komfortowej sytuacji, że i wtedy, i przez wiele lat potem głosowałem na zwycięzców. To ważna sprawa – mieć poczucie, że twój głos nie został zmarnowany, że masz wpływ, a Twoje poglądy i potrzeby przekładają się na konkretne, zrealizowane przedsięwzięcia. (No dobra, wiemy, jak było z tym spełnianiem wyborczych obietnic, ale wiemy też, że każda opcja polityczna w Polsce ostatecznie była z tego rozliczana).

W tym roku będą moje 13. wybory. Dziś nie jestem już w tak komfortowej sytuacji, by mieć pewność, że nie tylko osoba, przy której postawię krzyżyk, dostanie mandat poselski, ale że w ogóle z listy, na którą zagłosuję, ktokolwiek znajdzie się w sejmie. Tak się akurat złożyło, że nie jestem wyborcą żadnej z dwóch największych partii (ani ich akolitów).

Pojawia się u mnie potrójne zmęczenie – trwającą wiele lat obserwacją świata polityki, kilkunastymi z rzędu wyborami oraz kolejną już elekcją bez sukcesu wyborczego ugrupowania, na które zagłosuję. Przychodzi do głowy myśl: może pora odpuścić? Odpuszczanie nie jest moją ulubioną zabawą w życiu, ale nie jest też tak, że nigdy z tej możliwości nie skorzystałem. Wiem, że taka decyzja niesie wiele dobrych i przyjemnych konsekwencji – święty spokój, luźniejsza głowa, samozadowolenie etc. Można zająć się innymi sprawami, może ważniejszymi z punktu widzenia egzystencji ludzkiej na tym łez padole (a może i poza nim).

Wtedy do ucha zaczynają jednak szeptać cztery kapłanki Świętej Demokracji (nie mylić z jeźdźcami apokalipsy): Zobowiązanie, Odpowiedzialność, Wykluczenie i Poczucie winy. Gdy nie pójdziesz – świat się zawali. Gdy nie oddasz głosu – wybiorą za Ciebie. Gdy nie zachęcisz innych – będziesz winny niskiej frekwencji. Gdy nie postawisz krzyżyka przy tych co trzeba – może nas czekać prawdziwa zagłada. Demokracja, jak każda religia, nie bierze jeńców. Ofiara musi zostać spełniona. Wyłam się, a wyłamiemy Ciebie.

Nakręcająca się w Polsce polaryzacja sprawia, że wszyscy czujemy się, jakby zmuszano nas do bratobójczej wojny. Przestają liczyć się argumenty, a czasem nawet poglądy. Przestają liczyć się potrzeby i oczekiwania, zostaje tylko jedno zasadnicze pytanie: ten z nami, czy przeciw nam?

I choć to wszystko wiem, a głowa sama rozgląda się za jakąś piaskownicą, w którą można by zanurkować, dzielnie stawiam czoło zarówno chęci ucieczki, jak i próbie zmuszania mnie do głosowania. To rozwiązanie pozwala mi odnajdywać resztki sensu i radości ze zbliżających się wyborów. Jak to robię? Myślę, rozważam, głęboko oddycham, staram się patrzeć z boku nawet na te sprawy, które dotykają mnie najbardziej. Daje mi to, może złudne, poczucie wolnej woli i sprawczości. Idę – bo chcę, głosuję – bo mogę. Nie jest to łatwe, ale jakie mam wyjście?

Nie chcę Was zachęcać do głosowania. Jeśli w coś wierzę, to w to, że są ważniejsze rzeczy w życiu niż życie społeczne czy polityka. Nie znaczy to, że nie będę Was w kolejnych tekstach przekonywał, że to także sprawy istotne (bo to jest Lepsze Jutro!). Chodzi jedynie o głębokie przekonanie, że każdy i każda z Was wie, co jest dla niego najlepsze w danym momencie. Ja zaś chcę żyć w społeczeństwie, które ufa sobie na tyle, żeby pozwolić innym zdecydować za siebie, gdy nam samym nie starcza teraz uwagi, siły czy ochoty, by świadomie i mądrze oddać swój głos w wyborach.

Może się uda i sąsiad nie spali nas na stosie za żadną herezję, a w niedzielę, przy dobrych wiatrach, niezależnie od tego, do którego kościoła (i czy w ogóle) pójdziemy, zrobimy sobie wspólnego grilla (wegetariańskiego, wiadomo) i pokłócimy już tylko o to, czy wolimy musztardę czy keczup.

✅ Korekta: dr. Beata Zając
Marcin Dziubek
Marcin Dziubek

Członek zarządu. Politolog, publicysta, edukator – pisze o tematach związanych z tożsamością, polską sceną polityczną i debatą publiczną.

Postaw mi kawę na buycoffee.to
Przeczytaj więcej:

    ← Do strony głównej