Magazyn 1 / 2023

Czuła demokracja

Marcin Dziubek

Marcin Dziubek

26 maj 2022

Lubię rozmawiać. Nie jestem z tych co zagadują przechodniów na ulicy, by mieć okazję do wymiany myśli, ale nie stronię od wszelkich dysput przy wódce, na imieninach, przy świątecznym stole. Jestem tym typem Polaka, o którego publicyści martwią się rokrocznie w grudniu, czy przetrzyma rodzinne awantury o to, z którego stawu powinniśmy wziąć karpia lub czy Kaczyński to mąż stanu, i czy nie skończą się one mordobiciem. Lubię z takich rozmów wyłuskiwać mądrości ludowe, szczególnie te spod znaku „wujka z wąsem”. Wierzę, że tak jak w przysłowiach, tkwi w nich pewna życiowa mądrość, czasem dla mnie, nowoczesnego mieszczucha, niedostępna wprost.

I tak, w prywatnym kajecie myśli zebranych, znajduję także te o polityce (osobny i całkiem spory podzbiór!). Na szczycie listy przebojów znajduje się „demokracja to rządy większości”. To niewinne i w pewnych okolicznościach prawdziwe sformułowanie, niesie ze sobą całą gamę niebezpiecznych konsekwencji.  Słyszałem je już wielokrotnie. Demokracja to rządy większości, a ta ma prawo żyć bez tęczy na ulicach (którą może też spalić). Demokracja to rządy większości, więc PiS ma prawo robić z sądownictwem, co mu się żywnie podoba, bo wygrało wybory. Demokracja to rządy większości, więc jeśli masz różowe włosy, a Twojej wsi się to nie podoba, to nie dziw się, że zostaniesz zlinczowany. (No dobra, o takim przypadku nie słyszałem. Jeszcze...).

Czemu uważam, że to niebezpieczne? Przyjrzyjmy się temu bliżej. Jaki wspólny mianownik moglibyśmy znaleźć dla trzech przytoczonych opinii? Dla mnie jest to przekonanie, że władza to siła. Nie jest ono zresztą nieprawdziwe. Na pewno możemy się zgodzić z tym, że dzierżenie władzy to też dysponowanie siłą (np. w przypadku państwa będzie to aparat bezpieczeństwa, resorty siłowe etc.). Skoro zaś władza to siła, to wiadomo, że ten, który jest silniejszy, może dyktować warunki słabszemu.

Oburzające? Poszukajmy jakiejś przyziemnej paraleli. Dorosły, np. rodzic, ma właściwie pełnię władzy nad swoim dzieckiem. Jest starszy i przynajmniej do pewnego momentu życia - większy i silniejszy. Dziecko jest bezbronne. Co powstrzymuje nas zatem przed robieniem krzywdy dzieciom? Tylko atawistyczna miłość rodzica do dziecka? A jeśli to nie moje dziecko i nie odczuwam do niego miłości rodzicielskiej? Co nas powstrzymuje przed zagonieniem dziesięciolatków na powrót do fabryk? Byłby z nich przynajmniej pożytek.

W moim odczuciu to nie nasze miłosierdzie wpłynęło na poprawę sytuacji dzieci i podobnie ma się sprawa z tym, dlaczego codziennie po ulicy, przy której mieszkam, nie jeżdżą czołgi. Władza, która ma prawo rządzić i decydować o moim życiu, nie wykorzystuje siły przeciw każdemu, kto nie przypadł jej do gustu.

Ktoś może powiedzieć: czasy się zmieniły. Dziś już nie przystoi stosować siły wobec przeciwników politycznych. Zakładamy więc, że idea, iż demokracja to rządy większości, uległa zmianie na przestrzeni wieków (tak jak idea dzieciństwa, które we współczesnym rozumieniu jest konstruktem z przełomu XIX i XX w).  Bo czy od V wieku p.n.e. jesteśmy tym samym społeczeństwem? Skoro zmienił się konstrukt dotyczący relacji dorosły-dziecko i zauważyliśmy, że ciąży na nas odpowiedzialność za słabszych i bezbronnych, może w zakresie myślenia o demokracji powinniśmy także pogłębić naszą refleksję rodem zza biesiadnego stołu?

Czym zatem więcej byłaby dzisiejsza demokracja? Idąc tropem analogii z rozwojem idei dzieciństwa, moglibyśmy powiedzieć, że na pewno byłaby bardziej czuła i wyrozumiała. Demokracja jako rządy większości z poszanowaniem potrzeb mniejszości. Jeśli tak do tego podejdziemy, otworzymy każdemu i każdej z nas możliwość uczestniczenia, czyli partycypacji społecznej. Dlaczego dopiero wtedy? Bo nie o wszystko w życiu trzeba się bić. W sytuacji, gdy decyduje większy i silniejszy, nie ma przestrzeni dla słabszego i mniejszego. To nasza wspólna odpowiedzialność, by taka przestrzeń istniała. Dopiero gdy stworzymy tę wyrozumiałą, czułą i uważną przestrzeń, będziemy mieli zalążek demokracji. Tylko w takiej przestrzeni uchronimy się przed tyranią większości, co jest w mojej opinii warunkiem koniecznym dla budowania współczesnej wspólnoty – samorządowej, państwowej czy europejskiej.

Żeby była jasność: nie chodzi o to, że grupy znajdujące się w danym momencie w mniejszości są z założenia słabsze – jednostkowo wcale nie muszą, jednak jako grupa mogą. Co więcej, nie jest tak, że wierzę w utopię – zdaję sobie sprawę, że model idealny nie istnieje. W każdym systemie, nawet takim, który dobrze zabezpieczymy przed nadużyciami, istnieje ryzyko, że się pojawią. Ważne jednak, by mówiąc o systemie demokratycznym, nie tyle zakładać, że za każdym razem dojdziemy do konsensusu, ale że wzajemnie się wysłuchamy, a dopiero później odpowiedzialnie podejmiemy decyzję.

Nie będę tym razem podejmował dyskusji o pozostałych elementach, które definiują współczesną demokrację. Chcę byśmy wspólnie przyjrzeli się demokracji rozumianej jako partycypacja wszystkich członków i członkinie danej wspólnoty w procesie decyzyjnym. Co nam właściwie daje prawo głosu oraz pewność, że zostaniemy wysłuchani? W moim odczuciu daje moc (tak, tak - jak Elzie w “Krainie Lodu” i podobnie jak Elza nie powinniśmy się jej wstydzić). Moc, czyli przekładając z magicznego na nasze – sprawczość. A sprawczość powiązana jest z poczuciem bezpieczeństwa, pośrednio zatem zapewnia nam szczęście. Czy nie tego oczekujemy od naszej wspólnoty?

Pamiętacie „Proces” Kafki? Tę duszną atmosferę korytarzy nieznanego urzędu, biurokracji bez twarzy, braku możliwości obrony, a nawet zrozumienia powodów oskarżenia? Dobrze działająca demokracja w moim odczuciu jest czymś przeciwnym, stwarza warunki do tego, byśmy czuli się swobodnie i bezpiecznie (wraz z resztą takich czynników jak transparentność, dialog etc., choć jak mówiłem – nie o tym dziś). Kto z nas chciałby się angażować w życie społeczne, gdyby każda jego dziedzina była jak z autorytarnego koszmaru?

Poczucie komfortu i bezpieczeństwa jest równie ważne jak „pełen brzuch”. Trudno wyobrazić sobie możliwość aktywizacji społeczeństwa, gdy te potrzeby nie są zaspokojone. Oczywiście zła sytuacja gospodarcza, inflacja, niskie płace też mogą wpływać na aktywizację społeczną (na przykład poprzez protesty, rozruchy itd.). Odnosząc się jednak to tego, o czym napisałem wyżej, że nie o wszystko trzeba w życiu walczyć, chciałbym, byśmy jako wzorcowy stan postrzegali ten, w którym zanim pojawią się powody do protestu (jako skrajnej, rozpaczliwej, a często tragicznej w skutkach formy dopominania się o swoje prawa), zaistnieje dialog i zrozumienie.

To poczucie sprawczości, posiadania wpływu najłatwiej odczuć na poziomie samorządu, gdzie nasze decyzje wpływają bezpośrednio na otaczającą nas rzeczywistość – ławkę w parku, zieleń miejską, dostęp do publicznego przedszkola etc. Czym mniejszy samorząd i czym więcej kompetencji w rękach włodarzy gmin czy miast, tym większa (przynajmniej od strony technicznej) możliwość zaangażowania się społeczeństwa w proces decyzyjny. Czym więc bardziej demokratyczne i samorządne wspólnoty, tym bardziej zaangażowani obywatele. Czym bardziej zaangażowana społeczność, tym bardziej rozwija się samorządność i demokracja. I koło się zamyka. Perpetuum mobile.

Ta z lekka utopijna wizja ma pewne luki. Można oddać w ręce ludzi nawet wszystkie decyzje w gminie, ale i wtedy nie będziemy mieć pewności, czy to wystarczy, by czuli, że mają wpływ. Co bowiem, gdy gmina jest biedna, gdy kasa świeci pustkami? Czy pusty skarbiec działa analogicznie do pustego żołądka? Kto powinien go napełnić? I co więcej: jak? Poza tym prawdopodobnie liczba obowiązków i decyzji, którymi możemy obciążyć wspólnotę jest ograniczona. Szczególnie gdy nie jesteśmy przyzwyczajeni do wzmożonej aktywności w tym zakresie. (Trudno sobie wyobrazić, że będziemy mieć nagle w polskich gminach demokrację bezpośrednią w stylu szwajcarskim). Duża liczba decyzji (a co za tym idzie: problemów), z którymi musiałby każdy z nas się zmierzyć, mogłaby być przytłaczająca i zniechęcająca (co wywraca nam zyskane przed chwilą poczucie komfortu do góry nogami).

Jest jeszcze inne zagrożenie, dość nieoczywiste. Czy gdy samorządność i demokracja lokalna, aktywność i partycypacja obywatelska doprowadzą nas do silnej wspólnoty lokalnej, połączonej tożsamością zbiorową, nie doprowadzi nas to do izolacjonizmu i swego rodzaju szowinizmu? Może nie ma sensu porównywać tego do walk plemiennych czy ustawek kibolskich, ale przecież napięcie między nami tu a tymi tam lubi rodzić się w najróżniejszych grupach i momentach w historii. Czy silny samorząd mógłby być zagrożeniem dla silnego regionu, państwa czy zjednoczonej Europy? Czy da się być porządnym Krakusem i lubić się z Warszawką? 😉

Demokracja ewoluuje, warto byśmy za tym nadążali. Nie jest niczym złym myśleć o procesach, które nas dotykają, w taki sposób, jaki jest nam potrzebny. Partycypacja społeczna, która jest dla mnie nieodzownym elementem demokracji, musi być wzmacniania przez tworzenie przyjaznego środowiska. Demokracja, którą wspólnie budujemy, musi być zatem czuła, uważna i – by użyć jednego z Ważnych Polskich Słów - po prostu solidarna. Może następnym razem przy biesiadnym stole uda mi się komuś to sprzedać. Może powinienem zrobić z tego nowe przysłowie?

Korekta: dr Beata Zając

Marcin Dziubek
Marcin Dziubek

Członek zarządu. Politolog, publicysta, edukator – pisze o tematach związanych z tożsamością, polską sceną polityczną i debatą publiczną.

Postaw mi kawę na buycoffee.to
Przeczytaj więcej:

    ← Do strony głównej