← Magazyn 1 / 2023
Demokracja świętsza od papieża
Od pewnego czasu mamy w domu telewizję. Przypadkiem, bo przypadkiem, ale niczym w serialu o prawdziwej, polskiej (czy amerykańskiej) rodzinie – stała się centrum wszechświata i oknem na świat. Towarzyszy przy posiłkach oraz nocnym czytaniu książek. Mamy nadzieję, że kiedyś nam przejdzie i że to taka chwilowa moda w naszym życiu. Tymczasem staramy się czerpać garściami z mądrości płynących z ekranu teleodbiornika, więc poza programami o golasach, złomiarzach i lombardzie (umówmy się – po prostu o życiu), zdarza się nam także włączyć TVN24 czy TVP Info. Pierwsze dla informacji, drugie – w ramach informacyjnego pluralizmu. Gorzej, że często nie można go nigdzie dostrzec. Zdaje się, że pomimo postulowanej wolności słowa (i mediów), wszędzie dostajemy to samo – bałwochwalstwo i poszukiwanie bóstw, dla niepoznaki określanych mianem autorytetów moralnych. I już człowiek nie wie czy to jeszcze demokratyczna Polska, co to nie zginęła, czy może już poddani brytyjskiej królowej, Jedynego Słusznego Papieża czy może swojskiego, choć nie mniej boskiego – Józia Bidena.
Uważam się za demokratę. Mogę wręcz powiedzieć, że w demokracji się lubuję. Nie oznacza to, że nie widzę jej wad lub że wierzę w nieskończoną i niezmierzoną mądrość ludu. Wręcz przeciwnie, czasem nawet się jej boję (szczególnie, gdy mój ukochany, polski lud mówi: nie możesz adoptować dzieci, bo pewnie jako gej masz w stosunku do nich złe zamiary). Jako jednak demokrata z krwi i kości, jestem przekonany, że nie ma demokracji bez dialogu i wzajemnego zrozumienia swoich potrzeb i racji. Nie ma jej także bez poszanowania mniejszości i zapewnienia jej komfortowych warunków do opłakiwania swoich klęsk (nie, nie że w więzieniu). Także mimo wad, są zalety, ale to już pewnie wiecie, a ja piszę Wam, może niepotrzebne, truizmy.
Jakie są jednak konieczne warunki by taki dialog zaistniał, nie jest już sprawą tak oczywistą. Jedni powiedzą, że ład prawny, drudzy, idący podobnym tropem, że jakieś zasady. Kolejni, pójdą o krok dalej i będą przekonani, że nie ma zasad bez dekalogu. Skrajni rzekną, że nie ma porozumienia, bez silnej ręki, która nam wszystkim tak przytrzyma przysłowiowe mordy, że dogadamy się w trymiga. A to tylko jedna płaszczyzna, na której można rozpatrywać sprawę! Weźmy ją jednak na warsztat. Wydaje mi się bowiem, że przed zbliżającymi się wyborami warto zastanowić się, jak chcemy by wyglądała nasza demokracja i kto według nas powinien moderować nam dialog społeczny – państwo prawa i zasady społeczeństwa obywatelskiego, czy silna władza i (często religijne) autorytety?
Pewnie znajdą się tacy, którzy odpowiedzą: nic i nikt. Tylko wolny rynek (idei). Niestety zdarzyło mi się już kiedyś wyrosnąć z podobnych mrzonek, więc pozwolicie, że je tu pominę. Zakładam, że jakiś rodzaj moderatora dialogu jest potrzebny, szczególnie, gdy nie mówimy o małej szwajcarskiej wiosce, która głosuje nad ważnymi dla siebie sprawami od dziesięcioleci spotykając się na tym samym placu w centrum miejscowości, a o prawie 40 milionowym państwie (swoją drogą to ciekawe, jak rzadko skalujemy demokrację – niezależnie czy mówimy o lokalnej wspólnocie, czy miliardowym społeczeństwie Indii, nadal mamy na określenie naszych ustrojów jedno pojęcie).
Intuicja podpowiada: wiadomo, skałą, o którą opiera się nasz społeczny ład jest państwo prawa z konstytucją świeckiego państwa na czele. My, społeczeństwo, w umowie społecznej, potwierdzonej w referendum (marnym, bo marnym, ale referendum), umówiliśmy się na pewne rzeczy, a nasze państwo, poprzez wybranych przez nas w demokratycznych wyborach przedstawicieli, sprawuje nad zawartymi w prawie przepisami kontrolę, co pozwala nam godnie i spokojnie żyć. Jeśli umowa nie jest realizowana w sposób, który nam odpowiada (powodów może być wiele, nawet zmiany pokoleniowe), możemy zmienić umowę lub jej strażników. Ale! Zmienić można to i tych, których się wybierało lub na których/na co byliśmy umówieni. Poza tym, podstawą zmiany musi być możliwość wyrażenia swojego zdania, zwłaszcza tego, które wyraża dezaprobatę, niezadowolenie. Co wtedy, gdy z jakiegoś powodu nie możemy tego zrobić?
Wszyscy znamy sprawę Lex TVN i protestów w obronie wolnych mediów. Tu sprawa jest jasna i pokrywa się z tym, co napisałem wyżej: jak nie ma wolnych mediów, nie ma demokracji. Bez możliwości krytyki władzy, nie będziemy mieć prawdziwego wolnego wyboru. Prawdziwi demokraci i demokratki wiedzą zatem, że głośno trzeba krzyczeć w obronie wolnych mediów (i chwała nam, Wam za to). Dlaczego ta sama zasada, mówiąca o zabezpieczeniu wolności słowa i otwartości na krytykę nie dotyczy Jana Pawła II?
Często słyszymy o tym, że nikt tak nie pomógł naszej demokracji i odzyskiwaniu wolności jak Papież Polak (wybaczcie, ale czy nie brzmi to jak dobra ksywa dla blokerskiego rapera z Bałut czy Dębca?). Na pewno nie jest tak, że nie przysłużył się sprawie, czy że postaci-symbole nie odgrywają znaczenia w historii narodów (vide ostatni przykład Zełeńskiego). Jak jednak czuć się ma liberał-demokrata, gdy każą mu z pokorną, pochyloną głową, grzecznie i bez gadania zawierzyć słowom i czynom przywódcy religijnego? Kościół katolicki (jako instytucja) to organizacja hierarchiczna. Papież, stojący na czele tej organizacji, to jednocześnie głowa państwa watykańskiego (również z demokracją nie mającego za wiele wspólnego). Naprawdę nikomu nie pojawia się czerwona lampka, że chcemy żyć w przekonaniu, że zawdzięczamy swoją wolność i demokrację człowiekowi, który stał na czele hierarchicznej, niedemokratycznej (a wchodząc w szczegóły: mizoginistycznej, homofobicznej etc.) organizacji? Mój demokratyczny system immunologiczny próbuje się jakoś przed tą myślą bronić. Ma dwie drogi: uUznać, że Jan Paweł II miał wpływ lub, że go nie miał. Zacznijmy od pierwszej opcji.
Jasne - był Polakiem. Miał z nami wspólny vibe. Co więcej, był osobą oczytaną, prawdopodobnie wybitną (choć nie jest to pojęcie, którego lubię używać). Jego dorobek intelektualny warty jest poznania, nawet jeśli nie jest się katolikiem. Gdy spojrzymy na dorobek jego pontyfikatu, szczególnie w aspekcie krzewiciela dialogu między narodami, możemy uznać, że był jednym z elementów naszej drogi to transformacji ustrojowej. Ponadto, jego postać i słowa, które do nas kierował, zapewne niejedną osobę natchnęły do działania (wystarczy wspomnieć Lecha Wałęsę). I jako Karol Wojtyła, i jako papież - i prywatnie, i zawodowo – był dodatkowo osobą charyzmatyczną. Może nie w stylu Elvisa Presleya, ale dobrego, wytrawnego polityka już na pewno. Tacy potrafią natchnąć tłumy. I mimo ironii płynącej z myśli o tym, że wolność wywalczył nam Polak, ale autokrata (któremu w dodatku udało się osiągnąć międzynarodową karierę w jednej z największych korporacji międzynarodowych na świecie, co wykorzystał do wpływu na swoje własne, rodzimie, także polityczne, podwórko), moglibyśmy przyjąć, że jest w tym jakiś cień prawdy.
Czy to jednak komfortowa myśl? Niekoniecznie. Co więcej, porywy serca nie trwają wiecznie. Choć potrafię wyobrazić sobie jak musieli czuć się uczestnicy słynnej mszy na placu Zwycięstwa (Piłsudskiego) czy strajku w sierpniu 1980 poprzedzającego powstanie Solidarności, tak nie wierzę, że ponad 40 lat później cokolwiek z tego pozostało poza sentymentem i strachem, że jeśli było inaczej, jeśli wolna Polska to nie papieski cud, to świat (na poziomie zarówno jednostki, jak i narodu) przestanie istnieć. Jeśli więc uznać, że zryw duszy przeminął, a osoby, które świadomie odebrały tamte lekcje życia dziś są już na emeryturze lub się do niej zbliżają, co nam pozostanie? Osobiście przyznać muszę, że większy wpływ miał na mnie Spider-man i sławetne zdanie mówiące o tym, że “z wielką mocą, przychodzi wielka odpowiedzialność”, niż to o duchu, który zstąpi i odnowi ziemię (musiał zeżreć go starszy kolega – duch czasów).
Swoją drogą, ciekawe czy Karolowi Wojtyle ktoś kiedyś zacytował słowa wujka Bena. Może odbyłoby się bez kilku dramatów. Bo wiecie – kij ma dwa końce. Jeśli jesteśmy winni Janowi Pawłowi II demokrację i wolność, to nie powinniśmy też mówić, że nie był odpowiedzialny za epidemię HIV w Afryce. Słowa przecież mają moc, a to był podobno jego główny asortyment broni (Breżniew z Chruszczowem mieli atomówki, Reagan dobre żarty, Tatcher serce z żelaza a JPII ostre pióro). Tylko, że jako przywódca duchowy miał prawo (obowiązek?) krzewić swoje idee do wiernych jego kościoła! Mieszkańcy państw afrykańskich nie słuchali jego mądrości jako Rwandyjczycy, Sotyjczycy itd. tylko jako katolicy. Jego kazania nie miały na celu przewrotów ustrojowych, wpływania na nastroje społeczne etc. Nic mi szczerze mówiąc do tego jak w swoim kościele traktował swoich wiernych. Ale Polacy i Polki, jako cały zbiór, nie są wiernymi (ani poddanymi) papieża. Na szczęście.
Z drugiej strony, o czym wspomniałem wyżej, mogę też próbować mówić, że jego słowa nie miały znaczenia. Miło byłoby wierzyć w racjonalny naród, który buduje swoje nowe państwo na dialogu społecznym, czasem na porządnych sprzeczkach czy awanturach, ale wciąż – narodzie nie powodowanym pobudkami religijnymi czy nie natchnionym przez wieszczów (niezależnie czy to JP II, Kaszpirowski, Tymiński czy Wałęsa). Ciężko zresztą ocenić, jak było naprawdę, bo nie jesteśmy w stanie po tylu dekadach zbadać realny wpływ danej jednostki na społeczeństwo (nawet jeśliby pytać respondentów będących świadkami tamtych wydarzeń, to odpowiedzi w naturalny sposób będą przekłamane, o czym mówią nam prawa rządzące naszą pamięcią). Pozostaje zostać przy argumencie, który w możliwie neutralny sposób godzi te dwie tendencje – nawet jeśli JP II miał wpływ, to wiele innych czynników także go miało.
Pytanie zasadnicze z punktu widzenia 2023 roku brzmi: jeżeli wiele czynników przysłużyło się odzyskaniu przez nas pełnej suwerenności i odbudowaniu demokratycznych struktur władzy, dlaczego w nowoczesnym dyskursie wybieramy spośród nich te, które najbardziej odbierają nam sprawczość? Dlaczego w świeckim, demokratycznym państwie prawa nie mówimy: aleśmy sobie zrobili! Aleśmy napisali konstytucję! No nikt tak nie poukładał jak my! Dogadaliśmy się jak wytrawni znawcy demokracji. Można tylko zazdrościć. Solidarność? Strzał w 10! Wybory w czerwcu 1989? Ich rocznica to materiał na co najmniej nowe święto niepodległości! W zamian za to mamy sceny z polskiego sejmu, w którym na zmianę gloryfikujemy Jana Pawła II (przypomnijmy: autokratycznego przywódcę religijnego) i Józefa Piłsudskiego (tak, tego od zamachu majowego, wsadzania opozycji do więzień itd., itp.). Strach się bać co wydarzy się z Jarosławem Kaczyńskim po śmierci. Miejmy nadzieję, że nie zostawią go nam “do dyspozycji” jak Lenina.
Po co przez ostatnie kilka akapitów szkalowałem papieża? Żeby przypomnieć Wam drogie osoby czytające, że wciąż można, a w obecnej atmosferze, nawet trzeba. Nie po to, by Was drodzy katolicy i drogie katoliczki obrażać, a po to, by samemu się jakoś przed tym absurdem obronić. Siebie i demokrację. Ona jest wciąż bardzo krucha, a i pomników ma mniej niż Papież Polak. Jan Paweł II był wielkim Polakiem. Jednak nie największym i nie jedynym. Zdrowe i silne społeczeństwo demokratyczne ma prawo o tym w taki sposób rozmawiać. Wybierając spośród całej palety wielkich. Bez obrażania się, bez wyższości. Dla jednych papież i kremówki, dla drugich Lewandowski, Skłodowska, Szymborska czy Chopin. Dla trzecich mama z tatą, bohaterowie dnia codziennego. Dla czwartych Polacy i Polki - te od Solidarności i solidarności z Ukraińcami. Dlatego proszę, gdy następnym razem włączę telewizję - niech dowiem się o tym, jakie mamy wspaniałe społeczeństwo, a nie komu je zawdzięczamy.
✅ Korekta: Karolina Bulanda
Przeczytaj więcej:
← Do strony głównej