Magazyn 1 / 2023

Tożsamość obiecana

Marcin Dziubek

Marcin Dziubek

13 paź 2022

Choć trudno jest porównać bycie łodzianką do bycia Ślązakiem, można zrobić proste założenie, że jak Polska długa i szeroka, każdemu i każdej z nas na myśl o tych dwóch miejscach przyjdzie do głowy choćby jedno skojarzenie, myśl, żart, stereotyp. Wymyślcie mi jeden związany z Gorzowem Wielkopolskim, a zapłacę piątaka. O trudnościach z określeniem swojej tożsamości czy przynależności regionalnej, narodowej itd., rozumianych jako spektrum między “nie wiem, skąd/kim jestem” a “moja tożsamość mnie przygniata”, można mówić, gdy jest się z Krakowa, Śląska czy Łodzi. Mimo wszystko, każdy przynajmniej wie, gdzie jest “Łódź, ...”. Co jednak wtedy, gdy rozważania na temat tożsamości wychodzą poza skalę, bo z jakiegoś powodu w żadnej się nie mieszczą?


Po każdych wyborach w Polsce, szczególnie parlamentarnych, w Internecie pojawiają się mapy poglądowe - jak głosowali wyborcy i wyborczynie w różnych miejscach w kraju - a wraz z nimi żarty i memy pod hasłem “widać zabory”. Ma to oznaczać mniej więcej tyle, że poszczególne części Polski głosują na partie polityczne wedle klucza geograficznego – na terenach dawnej Galicji i zaboru rosyjskiego mieszkańcy chętniej głosują na PiS, a na terenach dawnego zaboru niemieckiego (i samych Niemiec/Prus) na Platformę Obywatelską. Choć niedoskonała i żartobliwa to hipoteza, może skłonić do refleksji: dlaczego tak jest?

Moją osobistą faworytką wśród internetowych teorii jest ta, która zwraca uwagę na poziom przywiązania do tradycji – większy na wschodzie i południu, mniejszy na zachodzie. Wziąć miałoby się to stąd, że ogromna część tego “zachodu” to tak zwane “Ziemie Odzyskane”. Ich mieszkańcy zaś są napływowi - pochodzą zewsząd. Czy da się bowiem wypracować własne tradycje, przywiązanie do ziemi, dorobić się solidnych korzeni, gdy jest się gdzieś “od wczoraj”?

Jako dzieciak, który wychował się na tzw. Ziemiach Odzyskanych, mam dużo wspomnień, rzeczy, obrazów z dzieciństwa. Zrujnowane poniemieckie kamienice, wszędzie lasy i jeziora, tęsknota za PRL-em. Czy to już fragment tożsamości? Czy da się ją wykształcić w ciągu życia jednego pokolenia? Czy to nie jest tylko nostalgia i tęsknota do lat dziecięcych, kiedy jako ważne odbiera się po prostu rzeczy najbliższe - podwórko, okolice, dom dziadków, a nie konstrukty kulturoznawcze i nakładki dorosłych o tym, skąd i dokąd jesteśmy?

Nie mam jednoznacznej odpowiedzi na te pytania, jednak gdy idąc na studia, przeprowadziłem się do Krakowa, przeżyłem szok kulturowy. Zwiększył się on po zaprzyjaźnieniu się z “lokalsami”, nie tylko tymi z miasta, ale także z mniejszych miejscowości i wsi Małopolski.

Tu, za płotem, też była nasza działka, ale pradziadek sprzedał ją sąsiadowi.
Tak, zaraz po maturze wzięliśmy ślub. Trzeci maluch w drodze.
Dokąd mam jechać? Kraków mi stanowczo wystarczy, to i tak daleko od Gorlic.
Gdybym wyprowadził się dalej, nie miałby kto pomagać rodzicom, a tak mam do Limanowej rzut beretem.

Działka? Ślub? Wielopokoleniowa rodzina? Zdziwieniu nie było końca. Bo u nas na Zachodzie... jest inaczej. Inaczej przeżywa się przeszłość, teraźniejszość, inaczej myśli o przyszłości. Jeszcze do niedawna starsi ludzie mówili: nie ma co się przywiązywać, to nie nasze. Do dziś, szczególnie na wsiach, spotkać można poniemieckie meble w chałupach. Niczego nie można było tknąć, zmienić. Inna sprawa, że jakość była dobra, lepsza niż ta, którą zostawili w miejscach, które opuszczali.

A byli zewsząd. Dopiero pokolenie moich rodziców urodziło się w Gorzowie, Szczecinie czy Zielonej Górze (Barlinku, Kostrzynie, Skwierzynie...). Ich rodzicie byli zewsząd. I tak, jedna moja babcia to prawdziwa Zabużanka, przesiedlona z terenów dzisiejszej Białorusi, gdzie urodziła się, chodziła do szkoły, gdzie jej ojciec prowadził tartak. Trzy tygodnie jechała z rodzicami w składzie towarowym, zanim wysadzono ich tak jak stali w Santoku. Można by powiedzieć, że była kresowianką, choć ona sama o sobie mówiła, że urodziła się w ZSRR – choć ani jedno, ani drugie nie było prawdą. Ojciec jej pochodził z Odessy, mama z Płocka, a poznali się w Kaliszu. Na kresy wyjechali za pracą, na Zachód trafili po wojnie. Skąd była moja babcia, która całe życie myślała, że pochodzi z Rosji?

Jej mąż był z Podkarpacia, z małej wsi pod Rzeszowem, ze Świlczy. Wprowadzili się z rodziną do wsi pod moim rodzinnym Myśliborzem, nie ze względu na działania wojenne i przesuwanie granic Polski, ale w poszukiwaniu lepszego jutra. Stało się tak, jak im obiecano. W propagandowej gazetce z lat 50. poprzedniego wieku pradziadek wspominał, że w rzeszowskim miał tylko jedną izbę z klepiskiem zamiast podłogi. Gdy przyjechał na Ziemie Odzyskane (obiecane?), stało przed nim otworem murowane gospodarstwo i dwie, pozostawione wraz z resztą dobytku przez uciekających Niemców, krowy. O kosztach nikt wtedy nie myślał. Zostały rozłożone na raty. Gdy nie chcesz spłacać długów swoich przodków, możesz dokonać autowydziedziczenia.

Podobnie było z rodziną mojej matki – dziadkowie nie pochodzili “zza Buga”. Obydwie rodziny, tak babci, jak dziadka, mieszkały w centralnej Polsce - na Mazowszu, w Łódzkim. Na “dziki” Zachód wybrały się niczym kolonizatorzy Ameryki Północnej. I choć nie narodziła się z tego lokalna odmiana gorączki złota, a jedynie głód codzienności, wykształcili swój własny sposób na przetrwanie, tak jak cowboye na prerii.

Jeszcze w latach 90. na podwórkach, pod trzepakami czy na piaszczystej wiejskiej drodze wśród dziecięcych zabaw dominowała zabawa w wojnę. Wiadomo było intuicyjnie, jak ustawić pionki. Dobrzy – Polacy, źli - Niemcy i karabiny z patyków. Nikt nie chciał się uczyć “języka wroga” w szkole, ale “hände hoch” i “Hitler kaputt” znało każde dziecko na podwórku.

Przekazywana z pokolenie na pokolenia niechęć może dziś dziwić. Gdy pytam moich rodziców, czy mają złe doświadczenia z Niemcami, nie są w stanie odpowiedzieć twierdząco, choć nie żywią do naszych sąsiadów miłości. Nie przeszkadzało to im jeździć na jumę, wystawki czy nawet utrzymywać kontakt z wujkiem Niemcem (wtedy tylko jednym, dziś pół rodziny jest w relacjach rodzinnych z Niemcami lub mieszka w RFN). Mimo zażyłych, szczególnie ekonomicznie, stosunków nie zadbali nigdy o to, by ich dzieci miały “perspektywy”, ucząc się języka niemieckiego.

Z dziadkami było inaczej. Jeden był na robotach przymusowych u Niemca, babcia przeżyła przejście wojsk niemieckich przez jej wieś i była naocznym świadkiem mordu na lokalnej żydowskiej społeczności. Gdy wprowadzasz się do domu swego wroga, musisz nastroić się obronnie. I choć może nie najlepszą obroną jest atak, to innych narzędzi w rękach nie było.

Poza tym... te ziemie zawsze były nasze! Czyż nie mamy ulicy Piasta Kołodzieja? Czy moje liceum nie jest imienia Mieszka I? To pod Cedynią Chrobry przegonił Niemca! I choć w historii mego miasta nie słychać echa polskich czy słowiańskich wydarzeń (ani osiągnięć czy postaci), to budowanie tożsamości na micie słowiańskiego pochodzenia tych ziem było jednym z podstawowych elementów, szczególnie w czasach powojennych. Takich elementów można znaleźć więcej, bo wiadomo, że jeśli się nie ma co się lubi, to się lubi co się... stworzy.

I tak, obok Swaroga i lokalnych strzyg, znaczenie odegrał także kościół. Choć jesteśmy stanowczo mniej przywiązani do tradycji i wiary niż rzeczeni Małopolanie czy mieszkańcy Podkarpacia, to nie szczędzono nam boskich umocowań. W moim rodzinnym Myśliborzu znajdują się relikwie św. Faustyny, która, co potwierdził jej spowiednik, ks. Sopoćko, miała widzenie, w którym widziała dokładnie nasz “mały” kościół. Jak można nie pomyśleć, że jesteśmy wybrani przez samego Boga, a Ziemie te były nie tylko Odzyskane, ale i przeznaczone?

Niektóre próby szycia patchworkowej tożsamości nie przetrwały próby czasu. Tworząca się tożsamość nowego, socjalistycznego społeczeństwa dostała rykoszetem odłamkami potransformacyjnych zmian. Gdy już witaliśmy się z gąską, na horyzoncie widząc piękne czerwone słońce, przyćmiewające swymi promieniami samego Swaroga czy promienie Jezusa Miłosiernego, patronującego myśliborskim siostrom miłosierdzia, zaszło ono nad, nomen omen, zachodem. Skończyła się pewna era - już żadna matka, jak wcześniej wszystkie, nie pracowała w Koralu, lokalnej chlubie przemysłu dziewiarskiego. Pochody majowe osłabły, ludzie powyjeżdżali, kobiety powychodziły za Niemców. Została budżetówka, Faustyna i dwie Biedronki. Znów zabrakło budulca, znów trzeba było szyć ze skrawków.

W takich warunkach może zrodzić się wszystko, nie musi nic. Wyjeżdżasz. Szukasz gdzie indziej, ale nie przystajesz. Bo ten ma działkę po dziadkach, ten narzeczoną, a ta przekazywany z pokolenia na pokolenie różaniec po prababce Rozalce.

12 lat mieszkania w Krakowie to było dla mnie wyzwanie. Miasto, które wiecznie lekko zaspanym głosem pyta Cię: “Co Ty tu robisz? Skąd jesteś? Jaki jest Twój rodowód? Masz coś wspólnego z Piłsudskim, Jagiełłą? Może ewentualnie z Szymborską, bo paliła fajki. Uniwersytet Jagielloński na swym koncie ma ponad 650 lat tradycji, ty zaledwie kilka lat na budowie własnego, wewnętrznego podwórka. Jedź dalej, nie zatrzymuj się, uciekaj. Ja i tak się nigdzie nie ruszam.”

Warszawa, w której teraz mieszkam, wydaje się dla mnie lepszym miejscem. Kiedyś przyjaciel powiedział mi, że to dlatego, że to miasto-blizna. Tak jak my na Zachodzie musiało budować z niczego. Jest przez to młodsze, bardziej chłonne, otwarte i... odważne. Nie boi się, bo już kiedyś umarło. Nie zakotwicza, bo wie, że żadna kotwica nie przeżyje prawdziwego sztormu i że to, co ważne, jest w biegu, w ruchu, między punktem A i B.

Czy pochodzę z Myśliborza? Czy jestem z Ziem Odzyskanych? Czy mógłbym określić się Pomorzaninem Zachodnim? Chyba tak. Nie trzeba nam przecież dużo, byśmy zaczęli się przyzwyczajać. I choć w moich rozważaniach nie korzystam ze standardowej skali, jak w przypadku przyjaciół z innych części kraju, to buduję swoje punkty kontrolne, odnośniki, analogie. Odwracam wektor i zakładam nieoczywiste. Buduję nie na przywiązaniu, a na jego braku, bo wiadomo, że “jeśli porcelana, to wyłącznie taka, której nie żal pod butem tragarza lub gąsienicą czołgu”*. Pomimo więc, że tam nie bywam, pomimo, że nie mieszkam, wziąłem to, co wziąć się dało, by móc zbudować po swojemu. Wolność, przestrzeń, zdolność do zmiany. Ale także najważniejsze - tęsknotę za domem i zdolność do powrotu. Od ręki. Jeśli tylko kiedyś go zbuduję, wrócę w ten sam dzień. Herbata i koc już czekają.

Źródła

*Stanisław Barańczak, Jeżeli porcelana, to wyłącznie taka

✅ Korekta: dr Beata Zając
Marcin Dziubek
Marcin Dziubek

Członek zarządu. Politolog, publicysta, edukator – pisze o tematach związanych z tożsamością, polską sceną polityczną i debatą publiczną.

Postaw mi kawę na buycoffee.to
Przeczytaj więcej:

    ← Do strony głównej