Magazyn 4 / 2024

Matki

Lepsza Publicystyka

Lepsza Publicystyka

27 gru 2024

Początki – wejście w mrok

Nasza droga do zostania matkami rozpoczęła się w 2016 roku. To jest ważne, bo rok wcześniej weszła w życie w Ustawa o leczeniu niepłodności, która praktycznie uniemożliwiła nam, jako parze homoseksualnej, korzystanie z medycznego wspierania prokreacji.

Szybko zorientowałyśmy się, że informacji i wsparcia musimy szukać na własną rękę i że w wielu przypadkach będzie to szukanie w sferze „podziemnej”.

Zdecydowałyśmy się na skorzystanie z banku nasienia. Poszukiwania w internecie i czytanie materiałów, najczęściej w języku angielskim, pozwoliły nam zebrać wiedzę wystarczającą do tego, żeby skorzystać z banku nasienia w Danii. Tam na poziomie prawnym i proceduralnym jest to transparentne i w przyjazny sposób zorganizowane. Duńskie banki nasienia oferowały dawstwo nieanonimowe, co było dla nas bardzo ważne z powodów etycznych. Dawstwo nieanonimowe oznacza, że dziecko, które urodzi się dzięki nasieniu z banku, może po uzyskaniu pełnoletności uzyskać dane kontaktowe dawcy. Wydawało nam się ważne, żeby nasze dziecko miało dostęp do wiedzy istotnej ze względu na budowanie tożsamości i rozumienie własnego pochodzenia. Jednocześnie duńskie banki nasienia umożliwiały uzyskanie (za dodatkową opłatą) rozszerzonego profilu dawcy, w którym były informacje na przykład o kwestiach zdrowotnych do drugiego pokolenia wstecz. Były tam zawarte opis psychologiczno-społeczny dawcy, jego zdjęcie z dzieciństwa i inne informacje, które ułatwiły nam wybór.

Ponieważ polskie ustawodawstwo uniemożliwiało nam skorzystanie z inseminacji klinicznej, naszym pierwszym krokiem była inseminacja domowa. Zamówiłyśmy w duńskim banku nasienie, które po kilku dniach, w specjalnej przesyłce wypełnionej ciekłym azotem, dostarczył nam do mieszkania kurier. A my za pomocą strzykawki przeprowadziłyśmy domową inseminację.

Domowa inseminacja nasieniem od nieanonimowego dawcy okazała się bardzo kosztowna. Ostatecznie jedna inseminacja, razem z podatkami i opłatą za transport, kosztowała nas około 10 tysięcy złotych. Po dwóch nieudanych inseminacjach domowych stwierdziłyśmy, że musimy zmienić sposób działania.

Żadna organizacja czy placówka medyczna zajmująca się leczeniem niepłodności czy wspieraniem w prokreacji nie mogła nam w sposób legalny udzielić wsparcia, jednocześnie wiedziałyśmy, że w przypadku inseminacji właściwe przygotowanie osoby inseminowanej i odpowiedni moment dokonania zabiegu są kluczowe. Spędziłyśmy tygodnie na przeszukiwaniu internetu, rozmawiałyśmy z osobami, które mogły nam udzielić jakichkolwiek informacji na ten temat. Wiele informacji, które do nas docierały, czy które zbierałyśmy, było niepełnych i niekompletnych. Część z nich, pochodzących ze źródeł zagranicznych, było trudno przełożyć na warunki polskie, na przykład to, jakie specyfiki należy zażywać czy jakim zabiegom się poddać. Wreszcie uzyskałyśmy kontakt do ginekolożki, która prowadzi prywatną praktykę i o której wiedziałyśmy, że życzliwie traktuje pary jednopłciowe. Udało nam się (nie bez trudu) zapisać na pierwszą wizytę.

Już na pierwszej wizycie dowiedziałyśmy się, że domowa inseminacja jest procedurą nieskuteczną i niezbadaną, natomiast inseminacja kliniczna jest badana, a jej efektywność jest potwierdzona. Ponieważ nie mogłyśmy skorzystać z inseminacji klinicznej w Polsce, rozwiązaniem znowu okazała się Dania, w której ta procedura jest dostępna także dla par nieheteroseksualnych i osób indywidualnych. Ginekolożka przygotowywała nas do tej procedury - monitorowała cykl, wyznaczyła odpowiedni moment na naszą ekspresową podróż do Danii, dostałyśmy też zastrzyk, który miał wzmocnić proces owulacji i tym samym zwiększyć szanse na udaną inseminację. W niedzielę o godzinie 12 weszłyśmy do bardzo przyjaznej kliniki w duńskim miasteczku Arhus, gdzie wykonano zabieg. Podczas całej, mało skomplikowanej i dość szybkiej procedury towarzyszyłam mojej partnerce. Zostałam też poproszona o podpisanie dokumentów, które zobowiązywały mnie do odpowiedzialności za dziecko, które miałoby się pojawić jako wynik inseminacji. To był pierwszy (i jak dotąd jedyny) raz, kiedy zostałam formalnie potraktowana jako rodzic. Mniej więcej po dziesięciu dniach od inseminacji, po odebraniu wyników badania krwi, wiedziałyśmy już na pewno, że moja partnerka jest w ciąży.

Ja, matka

Proces postrzegania nas jako dwóch matek właściwie rozpoczął się od nas samych. Zadawałyśmy sobie dość oczywiste pytania: Jakim chcę być rodzicem? Czy się sprawdzę w tej roli, czy podołam? Czy dziecko będzie zdrowe? Obok tych oczywistych pytań pojawiało się mnóstwo innych, związanych z charakterem naszego związku i jego społecznym postrzeganiem. Namysł nad macierzyństwem zaczęłam od siebie. Jakiś czas zajęło mi przyglądanie się temu, kim ja, jako niebiologiczna matka, będę dla naszego dziecka. Wiele osób pytało mnie o to, jak to sobie wyobrażam. Czy to dziecko będzie do mnie mówiło ciociu, czy po imieniu? Czy będę mamą, czy może jakąś drugą mamą? Wszystkie wątpliwości i dylematy związane z moją rolą stawały się dla mnie samej coraz mniejsze, im bliżej było do momentu porodu. A kiedy już przyszła na świat nasza córka i pierwszy raz trzymałam ją w rękach, wszelkie dylematy zniknęły. Wiedziałam, że jestem i zawsze będę jej matką.

Ale świat postrzegał to różnie. Przygotowanie naszych rodzin do tego, że chcemy, aby w naszej rodzinie pojawiło się dziecko, zajęło nam prawie dwa lata. Chciałyśmy zapewnić naszemu dziecku akceptację, miłość, zrozumienie. Odbyłyśmy na ten temat bardzo dużo rozmów z osobami z naszego najbliższego otoczenia.

Myślę, że na poziomie społecznej akceptacji roli matki moja pozycja jako matki niebiologicznej była trudniejsza. Na początku bardzo pomagało, że to ja, ze względu na doświadczenie opieki nad dużo młodszym rodzeństwem, miałam wiedzę i umiejętności związane z opieką nad noworodkami i to ja w bardzo dużym stopniu zajmowałam się naszą córką na pierwszym etapie jej życia.

Wobec sytuacji, że dziecko może mieć dwie matki, że to jest rola, która może być podzielona, doświadczałyśmy dosyć często ze strony otoczenia zdziwienia, sceptycyzmu czy dystansu. Mam wrażenie, że bardzo silnie rezonuje w naszej kulturze wyrażenie, czasami też pojawiające się w żartach, że „matka jest tylko jedna”. I chociaż rzadko było to wyrażane wprost czy w sposób agresywny, to jednocześnie bardzo często słyszałyśmy stwierdzenia czy komentarze, w których pojawiały się sformułowania świadczące o tym, że to jedna z nas jest tą prawdziwą matką, a druga jest taką jakby dodatkową. Były to sytuacje sprawiające ból.

Ucieczka?

Raz zostałyśmy zaatakowane wprost. Nasza córka miała wtedy około roku, byłyśmy na spacerze, mała była w wózku, a my trzymałyśmy się za ręce. Obok nas szło dwóch czy trzech młodych mężczyzn, którzy mijając nas, wykrzyczeli nam prosto w twarz: “natury nie oszukasz!”. Do tej pory pamiętam ich wykrzywione twarze i uczucie zamrożenia, kiedy czułam drobinki śliny jednego z mężczyzn spadające na moją twarz. W moim dotychczasowym życiu wiele razy doświadczyłam lęku lub przerażenia. Jednak to uczucie, kiedy bałam się, zasłaniając jednocześnie swoim ciałem naszą małą córkę, było zupełnie nowe. To wydarzenie było jednym z powodów, dla których mniej więcej rok później zdecydowałyśmy o tym, że wyprowadzamy się z dużego miasta. Zbudowałyśmy dom na wsi, a właściwie pod wsią. Z naszej działki, która jest rozległa, nie widać żadnych zabudowań. Nie mamy sąsiadów, których widujemy na co dzień, do najbliższej wsi jest około kilometra. Dało nam to poczucie, że możemy mieć duży wpływ na to, ile osób i jakie osoby w ciągu dnia spotykamy, a w szczególności spotyka nasze dziecko.

Można to nazwać ucieczką, chociaż wydaje mi się, z perspektywy kilku lat, odkąd tu mieszkamy, że była to raczej potrzeba wpływu na rzeczywistość, jaka będzie otaczała naszą córkę w pierwszych latach jej życia, które wydawały nam się kluczowe w jej rozwoju.

Wejście w system

Ponieważ córka jest naszym jedynym dzieckiem, zależało nam na tym, żeby możliwie szybko miała kontakt z innymi dziećmi i różnymi dorosłymi (też mężczyznami). Mimo wszystko nie chciałyśmy tworzyć bańki, w której miałaby żyć. Dlatego już po ukończeniu pierwszego roku życia zaczęłyśmy ją zaprowadzać, najpierw bardziej w formie zabawy, do pobliskiego malutkiego żłobka. Po przeprowadzce na wieś był kolejny, trochę większy żłobek, a potem decyzja o tym, do jakiego przedszkola pójdzie nasze dziecko. I tu pojawiły się pierwsze wątpliwości i lęki związane z tym, że wchodzimy w system - system edukacji.

Oczywiście już wcześniej miałyśmy do czynienia chociażby z systemem ochrony zdrowia - w okresie ciąży, porodu i w pierwszych miesiącach życia naszej córki. Pamiętam, że podczas wizyt w przychodniach, zawsze towarzyszyło nam napięcie i niepewność. Chyba nigdy nie zdecydowałam się sama pójść z naszą córką do przychodni jako jej niebiologiczna matka. Bałam się sytuacji, w której usłyszę odmowę wykonania świadczeń medycznych ze względu na to, że nie mam tytułu prawnego do sprawowania opieki nad naszą córką. Zazwyczaj chodziłyśmy razem i bardzo wiele zależało od postawy i nastawienia osoby, z której pomocy korzystałyśmy. Jeśli tylko mogłyśmy, korzystałyśmy ze wsparcia osób, które znałyśmy albo “znajomych znajomych”, tak żeby uprzedzać nieprzyjemne sytuacje i żeby trafiać w miejsca, w których nie zostaniemy źle potraktowane.

Podobnie było z przedszkolem. Zdecydowałyśmy się na miejsce niedaleko nas - małą wiejską szkołę z przedszkolem, której dyrektorkę znałyśmy i miałyśmy z nią dobry kontakt. Zanim nasze dziecko poszło do przedszkola, spotkałyśmy się z nią, porozmawiałyśmy o naszych potrzebach, a także o potrzebach szkoły. Mówiłyśmy o naszej gotowości wsparcia, gdyby pojawiały się jakieś trudności. Porozmawiałyśmy też z nauczycielką nauczania przedszkolnego, do której grupy miała trafić nasza córka. Od tego czasu nieustannie jesteśmy w kontakcie ze szkołą. Mam wrażenie, że z każdym rokiem budujemy coraz silniejsze i szersze relacje. Nasza córka coraz częściej jest zapraszana na urodziny. My same też staramy się dbać o te relacje - zapraszać dzieci i osoby dorosłe do nas, oswajać z naszą rodziną i naszym życiem.

Potrzeba uznania

Wydaje mi się, że z perspektywy naszych sześcioletnich doświadczeń bycia matkami i dwuletnich doświadczeń starania się o dziecko mogę powiedzieć, że to, czego najbardziej potrzebujemy i czego najbardziej potrzebują osoby w podobnej sytuacji, to uznanie przez prawo.

Teraz jest tak, że oczekujemy akceptacji, zrozumienia i równego traktowania w różnych sytuacjach, a de facto funkcjonujemy w rzeczywistości, w której właściwie każda osoba może powołać się na jakiś przepis prawa, który odbiera nam lub którejś z nas prawo do bycia rodziną i bycia traktowanymi jak rodzina.

Zgodnie z polskim prawem nie przysługują mi prawa opiekuńcze do naszej córki. Gdyby mojej partnerce cokolwiek się stało, to nie ja będę pierwszą osobą do decydowania o losach naszej córki w świetle prawa. Tymi osobami będą rodzice mojej partnerki. I to daje poczucie nieustannego życia w cieniu, niepewności, napięciu.

Bardzo potrzebujemy też codziennego budowania relacji z otoczeniem, niekoniecznie wokół wielkich słów, programów i kampanii społecznych, ale w takim zwykłym, sąsiedzkim, lokalnym życiu. Wielokrotnie spotykałyśmy osoby, dla których odruchową reakcją na poznanie naszej rodziny były niepokój i zdziwienie, a czasem też złość. I wielokrotnie widziałyśmy, jak szybko te emocje mogą się zmieniać - kiedy osoby doświadczają z naszej strony życzliwości, otwartości i zrozumienia różnych lęków i niepokojów.

Szczęśliwe zakończenie i smutna refleksja 

Nasza historia dobrze się kończy, a raczej – teraz jest dobrze. I chociaż opowiadam tę historię z pozycji osoby nieheteronormatrywnej, to jednocześnie postrzegam ją jako doświadczenie osób bardzo uprzywilejowanych. Zastanawiam się, na ile nasze macierzyństwo byłoby w ogóle możliwe i jak by wyglądało, gdybyśmy tych przywilejów nie miały. Gdybyśmy nie mówiły dobrze po angielsku, gdybyśmy nie miały oparcia w rodzinach i naszych bliskich, gdybyśmy nie były dobrze wykształcone, gdybyśmy nie miały dość wysokiego statusu ekonomicznego i gdybyśmy nie miały mocno rozwiniętych kompetencji komunikacyjnych i relacyjnych. Gdybyśmy nie były kobietami - bo nadal łatwiej w odbiorze społecznym uznać dwie matki niż dwóch ojców. Myślę, że brak niektórych z naszych przywilejów sprawiłby, że nie zdecydowałabym się na wzięcie odpowiedzialności za życie nowej osoby.

Nie zostałabym matką, nie zostałybyśmy matkami, gdybyśmy nie miały ogromnych zasobów wystarczających do zapewnienia naszej córce bezpiecznego i dobrego życia.

🖊️  Korekta: Beata Zając
Przeczytaj więcej:

    ← Do strony głównej